
Rutyna to fundament każdej pracy twórczej. Nie chodzi o nudną powtarzalność, ale o konsekwentne budowanie nawyków, które pomagają utrzymać tempo i unikać wypalenia. Badania pokazują, że potrzeba około 21 dni, aby utrwalić nowy nawyk, ale kluczowe jest coś innego: codzienne monitorowanie postępów i stopniowe zwiększanie wysiłku. Nie warto rzucać się od razu na głęboką wodę, lepiej codziennie dodawać po jednej cegiełce. To właśnie metoda małych kroków pozwoliła mi zbudować solidny fundament dla kreatywnej pracy.
Budowanie nawyku krok po kroku
Jednym z najlepszych sposobów na wypracowanie twórczej rutyny jest wyzwanie 30 -dniowe. Kiedyś wpadł mi w ręcę bardzo ciekawy kurs 30 Wyzwań do Oświecenia. Opisałem go na swoim blogu i zachęcam lektury.
Z pisaniem jest tak, że większość ludzi myśli, że aby pisać trzeba mieć natchnienie albo twórczą wenę. Nic bardziej mylnego. Większość pisarzy twierdzi, że to właśnie rutyna, czy konsekwencja codziennego pisania, a nie natchnienie czy inna forma kosmicznej pomocy była odpowiedzialna za to, że powstawały dzieła. Tak jest chyba z każdym innym zajęciem. Ponoć statystycznie trzeba poświęcić około 4.000 godzin nad czymś w czym chcielibyśmy być dobrzy i osiągnąć sukces. Historie wielkich ludzi, sportowców, ekspertów teorię tą potwierdzają. Psycholog Anders Ericsson zbadał kiedyś wybitnych specjalistów z różnych branż i zawodów i postawił tezę, że aby zostać ekspertem w danej dziedzinie, należy poświęcić jej łącznie 10.000 godzin. Jest to tak zwana zasada 10.000 godzin.
Codziennie, bez wyjątku, siadałem do pisania – choćby po to, by skreślić jedno zdanie. Jedno zdanie jest niby nie znaczące, ale to już ogromny krok w dobrym kierunku. Może to brzmieć banalnie, ale po kilku dniach zauważyłem, że coraz łatwiej przychodzi mi formułowanie myśli, a opór przed pustą stroną stopniowo zanikał. Każde kolejne zdanie, było kolejnym ogniwem w tym „łańcuchu nawyków”, a im dłużej trwało, tym trudniej mi go było przerwać. Tak jest chyba z każdą aktywnością jaką zamierzamy robić. Oczywiście ja tutaj mówię o pisaniu, ale to można odnieść do każdej innej dziedziny życia – szczególnie tej związanej z tworzeniem jak malowanie, śpiewanie, lepienie w glinie, grillowanie 😜
Codzienna rutyna
Mój dzień rozpoczynam codziennie od wstawania rzecz jasna. Chciałbym wstawać wcześnie o jednej i tej samej porze, ale wiem że jest to niemożliwe. Niektórzy wstają wcześnie rano, inni najlepiej funkcjonują w nocy. Dla mnie zasada jest prosta (i niestety nic na to nie mogę poradzić) – śpię tyle, ile potrzebuje moje ciało i wstaję w określonym naturalnym rytmie. Jeżeli zarwę nockę staram się nie wybudzać bardzo wcześnie, bo mój dzień przerodzi się w efekt zombie, gdzie snucie się w kąta w kąt do niczego pożytecznego nie doprowadzi. Owszem drzemki mogą się zdarzyć, ale tutaj też mam zdroworozsądkowe do nich podejście. Jeżeli mój organizm tego potrzebuje, walę w kimę bez zastanowienia. Wtedy nastawiam budzik i dokładnie po 17 minutach wstaję zregenerowany i wypoczęty. Jest to optymalny czas na odpoczynek w ciągu dnia, który wypracowałem przez lata testów.
Jeżeli kładę się po 24:00 to zamiast zrywać się skoro świt, wstaję po 7-8 godzinach snu. Dzięki temu mój organizm jest wypoczęty, a myśli płyną swobodnie. Przemęczony pisarz to sfrustrowany pisarz, a pisanie z frustracją rzadko kończy się czymś dobrym – wiem to z autopsji.
Poranne pisanie – kawa i klawiatura
Nie ma nic lepszego niż rozpoczęcie dnia od pisania. W moim przypadku wygląda to tak: jeszcze w łóżku, z kubeczkiem kawy w jednej ręce i piórem w drugiej, zapisuję pierwsze zdania. Julia Cameron nazwałaby je „porannymi stronami”, ktoś inny pamiętnikiem, a dla mnie jest to po prostu pisanie. To moment, gdy umysł balansuje pomiędzy snem a jawą – ale nie takim czechosłowackim motorem, a pomysły płyną naturalnie i bez zbędnych blokad. Jest to o tyle dobre, że w tym stanie ręka połączona jest bezpośrednio ze strumieniem mojej podświadomości. Nie martwię się poprawnością zdań, nie zastanawiam się nad stylistyką – po prostu przelewam myśli na papier. To taka rozgrzewka przed treningiem, tylko że zamiast mięśni, rozciągam głowę.
Kiedy jestem już po wypitej kawce, zwykle przechodzę na matę. Najpierw robię kilka głębokich wdechów i wydechów i wypowiadam afirmację „powitania” z 30 Wyzwań. Pobudza mnie ona do świadomego oddychania w ciągu dnia i pozwala skupiać się na słońcu i świetle – zwłaszcza kiedy go nie ma, przez resztę dnia.
Poza rozciąganiem, które zwykle pozwala mi ruszyć z bólem pleców – niestety upadek spowodował przepuklinę w odcinku lędźwiowym – przychodzi pora na aktywności fizyczne głęboko skorelowane z oddychaniem. Zwykle są to jogiczne „Powitania Słońca” i Ryty Tybetańskie.
Dziś, witam światło dzisiejszego poranka, światłem mojej świadomości. Mówię tak życiu i wyzwaniom, jakie mi przyniesie ten nowy dzień.
30 wyzwań do oświecenia
Wiele słońc wzeszło, zanim postawiłem stopę na tej Ziemi, ale właśnie teraz w tym momencie, budzę się wraz z planetą, ptakami, drzewami i całym innym życiem.
Po tych kilkunastu minutach jestem rozgrzany i pozytywnie nastawiony do reszty dnia. Wtedy rozpoczynam właściwe pisanie. Zwykle na początku czytam to co napisałem dzień wcześniej. Jest to najwłaściwsze podejście, które działa bardzo efektywnie. Kilka pierwszych rozdziałów w książce pisałem „jednym ciurkiem”, żeby nie tracić czasu na powroty i dopracowywanie tekstu. Jednak takie podejście nie przyniosło mi pozytywnych rezultatów. Późniejszy powrót do fragmentów zapisanych dawno temu, zajmował mi bardzo dużo czasu, a ja chciałem kontynuować rozpoczętą historię. Były to akty cierpienia, przez które musiałem jednak przebrnąć.
Dlaczego nie robiłem poprawek od razu? Bałem się ciągłego i nieskończonego poprawiania tego co już napisałem. Lata temu to była moja zmora, która prześladowała mnie, kiedy do napisania miałem dłuższy tekst. Za wszelką cenę chciałem oszczędzić sobie utknięcia w jednym punkcie.
Po śniadaniu przyszedł moment na drugą kawę. Teraz już na pełnym spidzie kontynuuje dalsze pisanie.
Spacer, ale tylko w wyjątkowych chwilach
Uwielbiam spacery i ruch na świeżym powietrzu, lecz ostatni rok nie należał do udanych pod tym względem. Owszem wszelka aktywność fizyczna dobrze wietrzy mózgownicę, ale nie stać mnie było na komfort poświęcenia tej jednej godziny dziennie aby zresetować mózg. Teraz już nie robię tego błędu i korzystam ze spacerów prawie codziennie – ostatnio nawet uskuteczniłem biegówki korzystając z tej odrobiny śniegu która spadła.
I tak mija dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Kiedy pisanie w łóżku jest nie do zniesienia, przenoszę się do biurka i tam kontynuuję pisanie siedząc czy stojąc. Do dzisiaj staram się żeby przynajmniej wystać tą jedną godzinę dziennie przy biurku, a jak już siedzę to na piłce do ćwiczeń. Polecam każdemu kto ma problemy z plecami.
W procesie pisania dwa elementy są dla mnie bezwględnie ważne: cisza i obcięte paznokcie 😜. Pierwsze umożliwia koncentrację i niezakłócone „wejście w powieść”, drugi szybkie i sprawne pisanie na klawiaturze.
Małe kroczki stają się rutyną
Dzień kończę krótkim podsumowaniem: co udało mi się zrobić, co wymaga poprawy i na czym skupię się następnego dnia. To ważne, bo pomaga trzymać się kursu i nie rozpraszać się na rzeczy, które nie mają znaczenia.
Wieczorem codziennie powtarzam afirmację, która towarzyszyła mi od dawna – zanim zacząłem pisać książkę:
„Podrzuć mi pomysł na dobrą, trzymającą w napięciu historię, która będzie się dobrze sprzedawała i przyniesie mi dużo pieniędzy”
Joseph Murphy „Potęga podświadomości”
Do mojej wersji dodałem jeszcze jedno końcowe zdanie, którego mi tutaj brakowało „i uszczęśliwi moich czytelników„.
To dzięki ciągłemu powtarzaniu tych zdań, dzięki wszystkim małym nawykom do których po tygodniach i miesiącach udało mi się przyzwyczaić, uświadamiam sobie dlaczego to robię i co daje mi ten proces. Stało się jasne, że w końcu to właśnie proces, a nie sam cel (czyli napisana książka), jest tym co napędza mnie każdego dnia.
Tak właśnie twierdzi James Clear, autor Atomowych nawyków, który zachęca by na pierwszym miejscu stawiać proces, a nie cel. Początkowo moim celem było napisanie książki, ale im dłużej to robiłem, tym bardziej zaczynało mi się podobać samo pisanie. I wtedy właśnie podjąłem decyzję, że chcę być pisarzem.

Bardziej niż na cel, zacząłem patrzeć na sens. Czy to co robię ma sens? Żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie musiałem uwzględnić proces, czyli to co robię każdego dnia. Odpowiedź każdorazowo nasuwała się jednoznaczna.
To co robię, nie tylko daje mi ogromną satysfakcję, ale pozwala mi się też rozwijać. Nie tylko pisze, ale uczę się jak to robić lepiej. Czuję, że każde kolejne zdanie jest dojrzalsze i piękniejsze. Czuję w nim większą moc i większą pewność siebie wyrażoną w słowach. Kiedy patrzę na moje początki, zauważam postęp jaki mi towarzyszy w pisaniu. Dużo też uczę się o tym jak wydać samemu książkę. Zanim trafi ona w nasze ręce, musi przejść szmat drogi. Nie byłem tego świadomy.
Dzięki temu wszystkiemu uczę się przede wszystkim cierpliwości. Pisanie (i wydawanie) to nie sprint – to czekanie miesiącami na efekty pracy. Widzę i czuję po sobie, że poniekąd staję się kimś innym. A proces to nie tylko pisanie – to również radzenie sobie z problemami, to rozwiązywanie i podejmowanie nieustannych decyzji.
Każda zmiana oznacza nową decyzję
Każda zmiana oznacza kolejną decyzję, a im więcej ich podejmuję, tym mniej się boję. To właśnie zmiana rutyny i świadome budowanie nawyków pozwala mi się rozwijać.
Największym wrogiem działania są stare przyzwyczajenia. Moją skuteczną metodą jest określenie dokładnego planu dnia i realizacja go punkt po punkcie. Im plan mniej dokładny, tym dzień mam bardziej rozwalony. Oczywiście zdarzają się wrzutki, gdzie trzeba zająć się czymś czego nie planowałem, ale umiejętne rutynowe działanie ułatwia mi bycie bardziej elastycznym i efektywniej reagować w danym momencie. Jeżeli to nie pomaga, to dobrym i wypracowanym sposobem jest zmiana otoczenia. Wtedy jak znalazł przydaje się wspomniany wcześniej spacer.
Jednak najlepszym rozwiązaniem na to wszystko jest po prostu zacząć: bez wymówek, bez czekania na idealny moment czy wenę z nieba. Mózg zawsze znajdzie wymówkę, czy właściwy powód, żeby odłożyć działanie na później. Nie mogę mu na to pozwolić.
To właśnie mikro-nawyki zmieniają mnie bardziej niż jestem w stanie to sobie wyobrazić. Te małe zmiany tworzą wielkie rezultaty – to działa jak Efekt Motyla. Wystarczy zacząć!